Coraz częściej zdarza mi się myśleć, że literatura jest eklektyczna. To kompilacja gatunków, tematów, łącząca w sobie treści z rożnych stylów i epok, zawierająca elementy wielokrotnie powielane i rozmiksowane przez istniejącą mnogość autorów. Prościej ; literatura to odgrzewany kotlet, gdzie wszystko już zostało powiedziane.
Nie chcę oczywiście generalizować, bo cały czas mam przyjemność obcować z książkami, które oczarowują mnie świeżością, nowatorstwem i pasją. Pewnie dlatego nadal mogę podać sporo przykładów zaprzeczających tezie, że wszystko już zostało napisane.
Niestety książka "Wayward Pines. Szum" nie jest dziełem innowacyjnym i odkrywczym, niemniej jednak lektura powieści dała mi sporo przyjemności i obudziła we mnie emocje, których nie potrafię do końca zdefiniować.
Na okładcę książki widzimy rekomendację Bartosza Węglarczyka. "Twin Peaks zmienia nazwę na Wayward Pines. Czekałem na kogoś, kto przytuli osamotnionych fanów przedziwnego serialu Lyncha." I właściwie to powinno wystarczyć mi jako przestroga, by nie sięgać po tę książkę. NIE TRAWIĘ LYNCHA. Jednak zajrzałam pod okładkę.
Agent federalny Ethan Burke udaje się z misją specjalną do sennego, malowniczego miasteczka Wayward Pines w stanie Idaho. Niestety, w jego samochód uderza ciężarówka. Burke traci przytomność i budzi się w miejskim szpitalu. Wszystko, co dzieje się później, to istna paranoja. Etan Burke będzie miał do wykonania misję życia - czy jej podoła?
Nie do końca potrafię określić, jakie były moje uczucia po lekturze. Nie wiem również co takiego jest w tej książce. Jej czytaniu towarzyszyły osobliwe emocje, które paradoksalnie nigdy wcześniej się nie przytrafiły. Nie potrafię ich trafnie zdefiniować. Być może dlatego "Wayward Pines" różni się nieco od odgrzewanych kotletów, powielających te same schematy?
Mieszanina strachu, zdziwienia i rozgoryczenia, ale także nadzieja na dobre zakończenie i trzymanie kciuków za bohatera. Pojawiło się również obrzydzenie, bo miasteczko pulsowało dziwnym rodzajem paskudztwa i brzydoty, które pomimo zewnętrznego piękna krążyło ulicami Wayward Pines niczym czarna krew w żyłach potwora.
Przerażająca pustka, brak pomocy, jakaś koszmarna zmowa milczenia, odczuwanie bezsilności i zagubienia bohatera oraz chęci jego walki o przetrwanie. Wachlarz emocji. Małomiasteczkowy klimat, gdzie każdy wie coś, czego nie jest świadomy przybysz z zewnątrz. To okropne i przerażające. Zostajesz wrzucony w świat, który chce Cię pożreć, w którym nie masz wsparcia, a jedyne na co możesz liczyć to Twoja własna intuicja. To gra? Zabawa? Czy jakiś koszmarny sen z którego nie możesz się obudzić? Ethan Burke został postawiony w takiej właśnie sytuacji.
Dziwne. Z jednej strony książka nie zachwyciła mnie aż tak, by dyskutować o niej i wspominać miesiącami. Z drugiej zaś nie mogłam się od niej oderwać. Chciałam ją czytać,chciałam poznać jej zakończenie.
Wayward Pines wciągnęło mnie jak Ethana Burka. Nie uciekłam. A Ty?